Jakiś czas temu, w piątek, i nie był to trzynasty, zakupiłam sporo "świeżych", niepatroszonych ryb. A to dlatego, że poprzednie, wędzone pstrągi, były tak udane, że wszyscy nabraliśmy ochoty na więcej. Niestety na 16 sztuk tylko dwie były świeże!!! Zrobiłam taką zadymę w sklepie, po weekendzie, że w zamian dostałam dwa kilo polędwicy z dorsza :)
Obiecałam też, że nie będę wskazywać palcem tego miejsca. I nie zrobię tego z imienia ani nawet z nazwiska, jednak uważam, że mam obowiązek poinformować czytelników, że nawet sprawdzone centrale rybne zawodzą. Pamiętajcie, żeby zachować paragon, bo ja tego nie zrobiłam. Uwzględniono moje roszczenie, ale tylko w formie wymiany na mrożoną rybę, mimo, że żądałam zwrotu gotówki. Bez paragonu nie było to możliwe.
To był wstęp do kolejnej historii, też rybnej, no prawie rybnej, bo dotyczy mięczaka.
Dawno, dawno temu, za siedmioma zakrętami Wisły, miałam szefa, który rozwijał swoje menedżerskie umiejętności w "usa" i zależało mu na wprowadzeniu pewnych amerykanizmów do naszego zespołu. Jednym z nich była wytworna kolacja, na wkupienie się, w bardzo ekskluzywnej, warszawskiej knajpie. Uznaliśmy, że szef zmierza we właściwym kierunku i po raz pierwszy wszyscy, chętnie, "zjechaliśmy" na biznesowe spotkanie z całej Polski. Dołączyło do nas kilka osób z centrali i szef uderzył w dzwon. Niedługim wstępem o okolicznościach biznesu i całkiem składnym toastem rozpoczęliśmy biesiadowanie z menu, które było nieposdzianką, zamówioną przez szefa.
Wspominam tę historię tylko dlatego, że skończyła się dla mnie bezwzględną porażką. Na przystawkę "wjechały" ostrygi na lodzie... To było jedyne danie, które spróbowałam:(
Nie będę przytaczać szczegółów, ale uwierzcie mi nie byłam jedyną osobą, która nie potrafiła przełknąć tego najcenniejszego mięczaka. Na pamiątkę i ku kolejnej przestrodze, zabrałam swoją muszlę do domu, żeby stale i wciąż przypominała mi, że w żadnej knajpie, absolutnie nigdzie więcej, nie wolno mi zamówić tego dania.
Zawsze byłam konsekwentna i kiedy brałam udział w kolacjach, gdzie moi towarzysze rozkoszowali się ostrygami, ja umiejętnie się wykręcałam i zamawiałam mule lub krewetki. Ich muszle też zabierałam i tym sposobem stałam się kolekcjonerką ostrygowych muszli :)
Żeby trochę odczarować złe wspomnienia, wykorzystałam muszle do dania z darowanego dorsza.
Składniki na wywar do ugotowania dorsza:
1 kg polędwicy z dorsza lub innej białej ryby
kilkanaście listków świeżej szałwii
czerwona cebula
12 goździków
garść listków z selera naciowego
łyżeczka soli
Warzywny gulasz:
500 cukinii, obranej ze skóry i pokrojonej w kostkę
4 łodygi selera naciowego, pokrojonego w mniejsze kawałki
1 czerwona, młoda cebula, pokrojona w piórka
1 cukrowa cebula, pokrojona w piórka
papryczka chili, pokrojona w cieniutkie paseczki
2 ząbki czosnku, "walnięte" nożem
4 dojrzałe pomidory, sparzone, obrane zes kóry i pokrojone w grubą kostkę
500 ml passaty (niezmiennie z Lidla)
sól
pieprz cayenne
gałka muszkatałowa
2 ziela angielskie roztarte w moździerzu
garść startego parmezanu
oliwa do smażenia
W cebulę wbiłam wszystkie goździki. Do litra zimnej wody włożyłam wszystkie składniki, oprócz dorsza, zagotowałam i w zmniejszonej temperaturze pozwoliłam, żeby wywar nabrał wyraźnego smaku. Po około 20 minutach włożyłam delikatnie polędwicę i gotowałam 5 minut. Wyjęłam z wywaru, przykryłam folią i zajęłam się warzywami. Po kolei smażyłam wszystkie, zaczynając od czosnku, cebuli, papryczki, cukini, a kończąc na pomidorach. Podsmażone warzywa zalałam passatą, doprawiłam przyprawami i dusiłam przez 15 minut. Do gotowego gulaszu dodałam podzielonego na mniejsze kawałki gotowanego dorsza, wymieszałam i przełożyłam do muszli. Posypane parmezanem ragout zapiekałam w rozgrzanym do 180 st piekarniku do całkowitego rozpuszczenia się sera.
Można jeść w tej wersji ze świeżą bagietką, wyjadając ragout z muszli lub podać z sadzonym jajkiem i dyniową grzanką.
Połączone, ze sobą, dwa nieszczęścia "wypluły" na świat bardzo dobrze skomponowane danie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
dziękuję za odwiedziny :)