Strony

poniedziałek, 28 stycznia 2013

biszkoptowe języki w leśnej pierzynce - biały deser zamiast białka;)

nie samym białkiem człowiek żyje! smoked pork*, stewed rabbit**, roasted pate***!!!  prosię, królik czy kurczak może i są słodkie, ale nie wędzone, duszone czy pieczone... brrrr... wydaje mi się czy mam zabójcze myśli;)? trochę więcej mięsa i wyostrzyły mi się zęby;)
lepiej "ubiję" śmietanę i "utopię" w niej borówki;)

gdyby nie czas oczekiwania na tężejące galaretki, powiedziałabym, że deser jest szybki! 

na pewno jest prosty i lekki... no i pyszny, of course:) zrobiłam go w sobotę wieczorem, głównie dlatego, żeby przestać podjadać wędzonego "prosiaka" i dlatego, żeby biszkopty spulchniła śmietanowa masa:) 


na noc odstawiłam się od "koryta", a rano zaczęłam od kawy i puszystego ciasta z leśną galaretką i borówkami amerykańskimi:)



600 ml śmietany kremówki
1 galaretka z leśnych owoców
200 g biszkoptowych języczków
250 g borówek - oczywiście kupionych w Lidlu za 10 złotówek, bez 2 groszy:)
2 czubate łyżki galaretki malinowej




leśną galaretkę rozpuściłam w 450 ml wody (o 50 ml mniej niż zaleca producent) i obserwowałam jak tężeje; powinna mieć ciągle lejącą się konsystencję, ale już wyraźnie "kiślowatą";); 2 łyżki malinowej rozpuściłam w 200 ml wrzącej wody i schłodziłam na tarasie w płaskim naczyniu; na dnie tortownicy wyłożyłam połowę przełamanych na 3 części biszkoptów; śmietanę ubiłam na puszysta masę, ale uważałam, żeby nie zrobiło się masło i bardzo powoli dolewałam leśną galaretkę; całość delikatnie zmiksowałam, aż uzyskałam puszystą masę - dla tego smaku i wyglądu już warto zgrzeszyć;)

przełożyłam połowę na biszkopty, wpychając masę, silikonową łopatką, dokładnie w każdą szczelinę; na mus, pojedynczo, układałam borówki, delikatnie wciskając je do połowy; na borówkach ułożyłam druga porcję biszkoptów, drugą porcję masy i resztę borówek;


malinową galaretkę wyjęłam zanurzając naczynie w gorącej wodzie i pokroiłam najpierw w paski, a później w trójkąty i ułożyłam między borówkami; tortownicę szczelnie owinęłam stretchem (folią) i włożyłam na noc do lodówki;




jak już wspomniałam wcześniej, pierwszy kawałek zjadłam w trakcie  "dzień dobry Irmina" - to najkrótszy serial na świecie:)))







****** - przepraszam, ale w tej chwili przypisy redakcji już nie są istotne;)


niedziela, 27 stycznia 2013

mężczyźni w kuchni - mielą, peklują, wędzą - jedzą więcej niż zwykle:)



od wczoraj pachnie wędzonymi kiełbasami, szynką i schabem:)
w temperaturze -12 st Mistrzowie Wędzenia podgrzali atmosferę i mroźna chatka "wydała" prawdziwe, pachnące jałowcem, przysmaki:)




dzisiaj śniadanie Szefów - z ojcem, mężem i synem:) pierwszy Mistrz receptu, drugi "dymu", a trzeci smaku:) - to prawdziwy zaszczyt dla takiej początkującej kucharzyny;) mama w pracy, ale swoją "dolę" dostanie na wynos; nie byłaby sobą, gdyby osobiście nie mogła ocenić pracy Szefów;)



od 2 lat dyskutują co, jak, kiedy... ale tym razem "gadanie" nie zaszkodziło;)
lata prób, różnych przepisów, różnego drewna, zwieńczyła doskonałość, która wylewa się ze smaku, zapachu i wyglądu:)




ze wszystkich pozycji na śniadaniowej desce, tylko pasztet robiłam sama i w późniejszym czasie pojawi się na blogu - pieczony, nie wędzony;







dokładnych proporcji wędzonych przysmaków jeszcze nie znam:(
w tej chwili wiem, że na kiełbasę zużyli 10 kg surowca, w schab (1,5 kg) i boczek (2 kg) wstrzyknęli sól peklową, a szynki (5 kg) moczyli w solance...







wszystko sami kupili, przyprawili, zmielili, zapakowali w siatki, osłonki i uwędzili w olchowym drewnie - proces trwał od środy i będzie trwał jeszcze długo, bo część kiełbas naturalnie wyschnie, na wiór, i Mistrz "od dymu" będzie ją podgryzał przy każdej okazji:)









nawet ja, która z kiełbasy najbardziej lubi łososia, rozsmakowałam się w jej "chudym", pysznym środku:) wspomnę też o Stasiu - moim Sąsiedzie (niespełna 3 lata), który podjadł z rana kilka plasterków;)


jednak moim faworytem jest schab - kruchy, różowy, aromatyczny i tak pyszny, że żadna sopocka czy inny schab po chłopsku nie może się z nim równać:)
"Bastion" w Kamionkach to magiczne miejsce; latem przelatują nad nami bażanty, jesienią okrążają nas jelenie, a zimą miedzy pilnują "wypasione" zające:)
Sąsiad - człowiek o złotym sercu, zdradził nam miejsca, gdzie rosną rydze, a bogate w ryby jezioro, nauczyło cierpliwości najgorszych nerwusów:)
zapraszam:)


















czwartek, 24 stycznia 2013

jabłkowe ciasto - znane i nieznane - smakowało komuś:)


"...nikt nie wie o moim blogu, pisze w czarną , nieziemską otchłań...
czy ktoś mnie czyta... o! mam komentarz! e, od mamy, nie liczy się..." - mówi Julie (Amy Adams);
to fragment z filmu "Julie i Julia", który poleca dzisiaj Polsat; w czasie reklam - piszę bloga, razem z Julie, która gotuje z przepisów Julii Child  - tylko pół wieku później;
świetnie się bawię oglądając Streep (Child) z "nieugotowanym" akcentem, krojącą cebulę na pierwszej lekcji w Le Cordon Blue:) 
według Madamme jakiejś tam, "nie miała talentu do gotowania", a dzisiaj uznawana jest za prekursorkę zluzowanej kaczki w Ameryce i "cierpkiego sosu z masła" znanego już na blogu pod nazwą bearnaise:)
wielkie, kulinarne kariery zaczynają się od masła i cebuli;) 
ale do rzeczy; byłam u Sąsiadów na kawie, zmęczona, potrzebowałam trochę "Ciepła" po trudnym dniu... 
okazało się, że oni czytają mojego bloga, bo i owszem, dostałam kawę, dostałam porcję Ciepła, ale dostałam też "kopa" do siebie, bo nie mogli znaleźć ciasta, które jedli u mnie w niedzielę!
i masz tu babo placek - coś dostałaś, to coś oddaj;)
myślałam, że ciasto jabłkowe nie było Hitem imieninowej niedzieli, ale w poniedziałek okazało się, że jest Hitem, kiedy przemyśli temat 24 godziny:)
i Solenizant i Sąsiedzi, którym obowiązkowo zapakowałam porcję na wynos, są tego samego zdania:) Sąsiad, który ze słodyczy najlepiej lubi Sąsiadkę, też dopraszał się o przepis:)
nie opierałam się długo, bo rozsiewa "zarazę", a jutro Synuś wraca po 3 tygodniach laby:))))
ciasto jabłkowe  - przepis można znaleźć tutaj i poniżej:)

50 ml białego wina
50 ml soku jabłkowego
120 g złocistych rodzynek
200 g cukru trzcinowego
3 duże jajka
150 ml oliwy, najlepiej extra vergine
350 g mąki pszennej
1 łyżeczka mielonego cynamonu
½ łyżeczki imbiru

1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 łyżeczka proszku do pieczenia

sok i skórka otarta z połówki cytryny 
500 g kwaśnych jabłek
cukier puder
piekarnik rozgrzałam do 180 st góra dół (ciast nie piekę z termoobiegiem, bo wydaje mi się, że dmuchawa nie służy rosnięciu); tortownicę o średnicy 24 cm natłuściłam oliwą i posypałam mąką; podgrzałam wino z sokiem i nasączyłam rodzynki przez 20 minut; 
w kuchennym robocie utarłam cukier z jajkami, aż były jasne i puszyste - właściwie same się ucierały, a ja obierałam jabłka i kroiłam w kosteczkę; w rondelku podgrzałam oliwę na małym ogniu, aż była ciepła i przez komin w robocie, wlałam ją powoli do jajek z cukrem; do miski przesiałam mąkę, cynamon, imbir, sodę, ½ łyżeczki soli i proszek do pieczenia; połaczyłam wszystkie sypkie składniki i dodałam do masy jajecznej; wmieszałam skórkę z cytryny ,pokrojone jabłka i odsączone rodzynki; piekłam 50 minut (patyczek był suchy); ciasto studziło się na kratce, po tym jak wyjęłam je z tortownicy (nie opada, nawet bezpośrednio po wyjęciu z piekarnika); lukier zrobiłam "na oko" - cukier puder, sok z połówki cytryny i mleko powinny miec konsystencję gęstej śmietany:) 

nie posypałam już orzechami i nie podałam z bitą smietaną, ale nikomu nie bronię, a szczególnie "zachłannym" na ten przepis Sąsiadom;)

smacznego:)






środa, 23 stycznia 2013

kokosowe makaroniki - słodkie ciasteczka dla Ciebie - MiniDziewczę;)

zdarzyło się kilka okazji, kiedy gotowałam u siebie i u Ciebie - tylko dla Ciebie;)
podglądasz mnie od samego początku i wiernie komentujesz, prawie, każdy przepis:)
dlatego tym razem, oficjalnie, bez tajemnic, gotuję specjalnie dla Ciebie, Zuziu vel Zuzkel:)
zrobimy wspólnie przepyszne, słodkie, chrupiące, ciągnące się w środku - kokosowe makaroniki*:) 
upiekłam ich mnóstwo i prawie wszystkie zjadłam:(
mam nadzieję, że Ty podzielisz się z bratem i tatą:) 
mamie pozwól tylko popatrzeć...hihihi
zakupy możesz zrobić po drodze ze szkoły albo zaangażować młodszego brata - trafia do sklepu w ciemno i trudno go dogonić;)
na 30 ciastek (dwie blachy) potrzebujesz:
4 białka
1 i 1/3 szklanki cukru
1/3 szklanki mleka skondensowanego (w puszce)
2,5 szklanki wiórków kokosowych
1/4 szkalnki mąki
szczyptę soli
1 łyżeczkę ekstraktu waniliowego (możesz użyć małą paczuszkę cukru wanilinowego)
1 łyżeczka ekstraktu migdałowego (możesz użyć 5 kropel olejku migdałowego)
w dużym garnku zmieszaj białka, cukier, mleko z puszki, sól, ekstrakty i wiórki kokosowe; dodaj przesianą sitkiem mąkę i wymieszaj wszystko, bardzo dokładnie;
teraz potrzebna pomoc rodzica:)
mieszaninę w garnku trzeba podgrzewać na płycie (4), aż zacznie gęstnieć; będzie stawiała lekki opór podczas mieszania, ale tym się nie przejmuj; bardziej zwróć uwagę czy nie przywiera do dna:)
w sumie masę trzeba gotować (właściwie ogrzewać) około 10 minut;
po tym czasie trzeba przełożyć ją do miski i wystawić na taras - niech i ona poczuje co to polska zima, a jeśli w Gdańsku jest też - 10, to wystarczy ją hartować 15 minut:)
teraz poproś tatę, żeby ustawił piekarnik na 150 st;
na blaszce z piekarnika rozłóż papier do pieczenia, bo do folii się przykleją i zamiast zjadać ciasteczka, będziesz obierać je ze sreberka, jak znany Ci, zapewne, Świstak;) 
jeśli papier jest niesforny, jak niektóre Zuzie:), to pognieć ją, tak, jakbyś prała ręcznie ulubioną sukienkę mamy;) 
wróćmy do masy kokosowej, bo się zmrozi na lód:)
dużą łyżką, w odległości 5 cm od siebie, nakładaj absolutnie nierówne kleksy i koniecznie zaangażuj do tej roboty tajemniczego BT:)
kiedy piekarnik oznajmi gotową temperaturę, wsuń albo pozwól tacie, przygotowane ciasteczka, na środkowy poziom i piecz około 25 minut:)
gotowe są wtedy, kiedy brzegi zaczną się rumienić; pod żadnym pozorem nie wolno Ci wyciągać, samej, blachy z piekarnika! 

muszą się wystudzić na blaszce i dopiero wtedy możesz podać je na ulubionym talerzu do wypieków, układając w stożek:)
możesz też urządzić zabawę, wszystkim zgromadzonym przy wyżerce i zaproponować zjadanie kokosanek od dołu - przegrywa ten, kto pierwszy zburzy piramidę;)
karą jest kolejny wyjazd do Egiptu - w sierpniu;)
całuję Cię mocno i życzę udanej, rodzinnej zabawy:)
*przepis pochodzi z programu kanadyjki Anny Olson, mistrzyni cukiernictwa; 
robiła karierę w banku, a w przerwach na lunch szukała dobrego jedzenia, w dobrych restauracjach; w jednej z nich znalazła inspirację i postanowiła sama karmić błąkających się bankierów:)
dzisiaj prowadzi program "Na słodko", restaurację i warsztaty kulinarne; wspólnie z mężem wydała książkę "Inn on the Twenty Cookbook"

wtorek, 22 stycznia 2013

jeden gar - 1000 pomysłów - chiński rosół z ryżowymi paczuszkami - gotowałam z nutą egzotyki

nadrabiam zaległości w pisaniu, nie gotowaniu:)
mówiłam już, że gotowanie jest łatwe, a do pisania potrzebny jest ghostwriter? no co? wszyscy celebryci, nachalnie wydający swoje biografie, zatrudniają takie wsparcie! ciekawe czy "autorzy - widma" znajdują się na liście uwolnionych zawodów;) hahahihi
póki co, mam sprawną klawiaturę, parę zdjęć, chęci, a pomiędzy, wcisnę parę słów;)
a że dzisiaj urodziny Jarmuscha, to mam jeden przydział więcej na "czarną kawę", 2 cigaretty i łyk wina...:) nie wiem, gdzie wtedy trafią przepisy, ale chciałabym je podać na...tacy;)
jak zwykle w sobotę, tak i tym razem, gotowałam wywar...
i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie jego składniki, a właściwie jeden składnik, posłuszny;)
Roger Mooking, muzyk z Kanady, który prowadzi program "Nuta egzotyki na co dzień", nazywa tak każdego bohatera odcinka;
on poskromił japońską rzodkiew - Daikon, ja - polską, uprawianą, mam nadzieję, gdzieś w okolicy:)
w Toruniu nie można kupić tego "tłustego, wielkiego" olbrzyma (zdjęcie warzywa na dole strony); nie można też kupić ciasta na wonton(y) i ryżowej mąki...
warzywo zastąpiłam warzywem, wonton(y) papierem ryżowym, mąki ryżowej nie zastąpiłam niczym, więc zamiast ruskich paluchów był chiński rosół z ryżowymi paczuszkami:)

niedziela, 20 stycznia 2013

cd kulinarnych życzeń - Sebastianie, obiad podano:)

... solenizant się obżera i truje z jakimś spacerem! kto by tam chciał brodzić po kolana w śniegu? chyba, że jastrząb zamienia się w trzewikodzioba - hihihi;)
na obiad ulubiona pierś z kaczki i zupa krem z zielonego groszku;
piersiom towarzyszyło selerowe puree - nie przyznał się od razu, ale myślał, że to ziemniaki;)
modra kapusta i sos z rodzynkami; toast wzniesiony włoskim Montepulciano - odkąd "Babette" podała namiary, ciągle je podpijamy;)
2 piersi z kaczki
100 ml syropu pomarańczowego*
sól i pieprz
oliwa do smażenia
puree z selera
duży seler
1 łyżka klarowanego masła
1 łyżka masła
100 ml wywaru**
100 ml mleka
skórka otarta z połówki cytryny
zasmażana modra kapusta
pół główki modrej kapusty
80 g wędzonego boczku (niezmiennie z Morlin)
1 mała czerwona cebula
2 szalotki
6 suszonych śliwek lub garść rodzynek
150 g czerwonego, wytrawnego wina (Montepulciano pasuje idealnie)
1 jabłko (kwaśne)
cukier, sól i pieprz do smaku
sok z połówki cytryny
sos
100 ml czerwonego wina (dzisiaj króluje Montepulciano)
łyżka zimnego masła
łyżka octu balsamicznego
sól
2 łyżki soku malinowego
garść rodzynek
piersi marynowałam od rana w syropie pomarańczowym;
w myśl zasady, że w mojej kuchni nic się nie marnuje, ugotowałam go z wielu resztek, które zostały po świętach; skórki pomarańczy, suszonych moreli, rodzynek, miodu, cukru i soku z cytryny - proporcje są tajemnicą nawet dla mnie:( podam przepis następnym razem, za rok?
przed smażeniem natarłam je solą i pieprzem - pamiętałam, żeby wyjąć godzinę przed z lodówki;
na rozgrzaną patelnię wrzuciłam 2 ząbki czosnku w łupinkach i kilka gałązek rozmarynu; piersi smażyłam 6 minut na stronie ze skórą i minutę na stronie bez; po tym czasie przełożyłam do rękawa z folii i piekłam w piekarniku przez 12 minut (mniej niż ostatnio, bo były trochę mniejsze) w 190 st góra dół;
kapustę poszatkował solenizant:) gotowałam ją z winem i łyżeczką soli przez 15 minut; boczek, jabłko, cebule, szalotki i śliwki pokroiłam w drobna kostkę; najpierw smażyłam boczek (jeśli jest zbyt chudy, trzeba dołożyć do smażenia łyżkę klarowanego masła), potem dodałam cebulę i szalotkę, po chwili jabłko i śliwki; po 5 minutach (jabłko zaczyna się rozpadać) dołożyłam kapustę i wcisnęłam sok z cytryny; doprawiłam solą, cukrem i pieprzem i dusiłam pod przykryciem około 20 minut;
seler pokroiłam w grubą kostkę i usmażyłam na łyżce klarowanego masła; po około 15 minutach dolałam wywar i mleko (na pewno się zwarzy, ale to nic, i tak całość wpadnie pod nóż blendera) i gotowałam dalej 15 minut; odcedziłam płyn, dodałam łyżkę masła i skórkę startą z połówki cytryny; całość zmiksowałam w blenderze:))) jak mam opisać ten smak? może tak? z kaczki najbardziej lubię selerowe puree!!!
sos: na patelni, na której smażyły się piersi, smażyłam 2 minuty rodzynki, dolałam wino, sok i ocet i odparowałam połowę; kiedy na talerzu były już dodatki, pokroiłam pierś i zagęściłam sos łyżką zimnego masła; ciut posoliłam
pierś ułożyłam na sosie i posypałam usmażonymi rodzynkami...:)
"Trzewikodziób" przystanął nad brzegiem... ciasta jabłkowego, poprosił o porcję z earl greyem i obżarty osunął się na kanapę:)
tym bardziej, że już wcześniej zjadł zupę krem z zielonego groszku**
500 g mrożonego groszku
garść listków świeżej mięty
garść posiekanej natki pietruszki
garść posiekanego koperku
2 duże cebule
2 łyżki klarowanego masła
1 litr wywaru***
2 łyżki gęstej śmietany z Piątnicy
sól, pieprz
plaster szynki serano
cebulę usmażyłam na maśle z płaską łyżeczką soli; dodałam zioła, groszek i tylko chwilę ogrzewałam, żeby nie stracił koloru; dolałam gorący bulion i gotowałam razem 10 minut; całość zmiksowałam blenderem, a potem przetarłam przez sito, pomagając sobie końcówką drewnianego "ucieraka" (taki z kulką, za diabła nie wiem jak to się nazywa); czubatą łyżkę śmietany zahartowałam jedną chochlą zupy i dodałam do gara:) plaster szynki uprażyłam na suchej patelni i pokroiłam w drobniutkie paseczki;
krem podałam z kleksem tej samej śmietany i paseczkami szynki; wspaniały smak, kolor i aromat - ukłony dla polskiego Masterchefa, bo to przepis z jej książki:)
smacznego:)
* pomarańczowa marynata do kaczki we wpisie:"nie będzie karpia..."
** przepis z książki Basi Ritz
*** przepis na wywar tutaj


wszystkiego najlepszego - imieninowe menu gotowałam Sebastianowi:)

"Indiańskim Patronem Imienia jest Totem Bobra z Klanu Jastrzębia...
Bóbr jest bez wątpienia jednym z najpracowitszych zwierząt. Jego pomysłowość w budowaniu siedzib jest niewyczerpana. Jest znakomitym inżynierem, architektem, geodetą i twórcą zmiany swego środowiska. Jego wytrwałość w pokonywaniu przeszkód i wytrwałość w realizacji zamierzeń jest zdumiewająca. To pracowite stworzenie kojarzone jest ze stabilnością i niezawodnością. Otoczeniu dają poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Na urodzonych pod znakiem Bobra można zawsze polegać. Czasami jednak zbyt wiele wagi przykładają do materialnej strony życia..."

a od siebie dodam, że ze wszystkich znanych mi jastrzębi, najbardziej lubi...kaczkę:)
nie lubi tylko makaronu w rosole i boczku w jajecznicy; poza tym zjada wszystko, raz ze smakiem, a raz, bo musi;)
trochę z rozmysłem, a trochę spontanicznie, gotowałam dla niego, całą niedzielę:)
zaczęłam od cukiniowych roladek z kozim serkiem* i łososiowej awanturki...
1 mała cukinia
10 plasterków szynki serano
100 g koziego serka (do smarowania)
oliwa z oliwek
świeża mięta 
rukola
pół pęczka szczypiorku
papryczka chili
sól
pieprz
podjadał cały dzień, jedną po drugiej, raz na razowcu, raz samą, aż zniknęły wszystkie - jedną poczęstował sąsiada:)
z cukinii ścięłam (wzdłuż) 10 jednakowych plasterków, obieraczką do warzyw; każdy plasterek posmarowałam oliwą, posoliłam i popieprzyłam;
szynkę serano przecięłam wzdłuż, tak, żeby powstały dwa plasterki, tej samej szerokości co cukinii i ułożyłam na warzywnych paskach; każdy posmarowałam obficie serkiem; na końcu każdego ułożyłam kilka listków mięty, po sześć listków rukoli (odcięłam łodyżki) i kilka paseczków drobno posiekanej chili; 

do gotującej się wody, wrzuciłam 10 szczypiorków, a po kilku sekundach zanurzyłam je w lodowatej wodzie; będą potrzebne do obwiązania;
zwinęłam wszystkie roladki, związałam zblanszowanym, zielonym sznurkiem i schłodziłam chwilę w lodówce; 
podałam też kilka razowych trójkątów, na których ułożyłam łyżeczkę koziego serka:)
*przepis pochodzi z książki Basi Ritz - zmieniłam tylko kolejność nakładania serka; z posmarowanej oliwą cukinii zjeżdżał na boki, z szynki nie śmiał;)
awanturka z łososiem to wojna 3 składników;) właściwie to nie wiem, dlaczego się kłócą, bo i tak, jak zwykle zresztą, najwyraźniej wyczuwa się rybę;)
250 g brzuszków łososiowych wędzonych na ciepło
3 duże jajka, ugotowane 7 minut 
100 g białego twarogu (dzisiaj miałam 0% i nie mam zielonego pojęcia skąd się wziął w mojej lodówce!)
reszta, drobno pokrojonego szczypiorku
2 łyżki gęstej śmietany z Piątnicy
1 łyżka majonezu
2 łyżki soku z cytryny
sól i pieprz
obrałam brzuszki, tzn użyłam tylko różowego mięsa; jajka i twaróg starłam na tarce o najmniejszych oczkach, ale nie tych do ziemniaków i wymieszałam dokładnie z pozostałymi składnikami; doprawiłam ostrożnie solą,  nieostrożnie pieprzem i zjadłam kromala, dzieląc się oczywiście z solenizantem :)
resztę zjem jutro w pracy, uwielbiam to połączenie:)
c.d.n i będzie w nim:
pierś z kaczki z rodzynkowym sosem, selerowym puree i modrą kapustą
krem z zielonego groszku z szynką serano
ciasto jabłkowe...
pachną kokilki z pasztetem, one też będą;)

dolmadakia, holubce, krautwickel, sarmale - ktoś wie na pewno, że to nic innego, jak gołąbki - gotowałam na później:)

nazwałam je mafijne, bo kilka składników ma w nazwie coś włoskiego, bo mafia, zazwyczaj, ma coś na sumieniu...
ja też mam niespokojne sumienie, bo razem z gołąbkami, "udusiłam" stres w brytfannie!
na szczęście, wszystkim zainteresowanym, wyszło to na dobre:)
zastanawiam się, nie pierwszy już raz, skąd ta nazwa?
przeczesałam internet i jedynie takie wytłumaczenie, że przypominają śpiącego ptaka, z podwiniętymi nóżkami i główką schowaną w tułów, mogę uznać za wyjaśniające, choć trochę naciągane;)
danie jest tradycyjnym w wielu krajach Europy;
farsz, którym nadziewa się kapusty czy też liście winogron, to kwestia wyobraźni, jednak najczęstszym połączeniem jest mielone mięso i ryż;
ja dla odmiany użyłam kaszy jaglanej, jedynej kaszy, którą ze smakiem zjada KTOŚ:)
mafijne gołąbki - z kaszą jaglaną i wołowiną:)
1 główka kapusty włoskiej
1,2 kg mielonej wołowiny (Pani była miła i zmieliła zrazową)
2 średnie cebule
mała papryczka chili
300 g kaszy jaglanej
kilka gałązek rozmarynu
pół pęczka tymianku
czubata łyżeczka soli
pół łyżeczki świeżo zmielonego pieprzu
500 ml passaty
łyżka nasion kopru włoskiego
oliwa z oliwek
sos
puszka pomidorów bez skóry
1 cebula biała
1 czerwona
2 ząbki czosnku
1 łyżeczka suszonego tymianku
1 łyżka masła
100 ml wywaru z warzyw


największym wyzwaniem jest dobrze ugotowana kapusta; nie może być za miękka, bo wtedy farsz wyjdzie "bokiem", nie może być za twarda, bo wtedy liść nie złoży się w śpiącego ptaka; 
zanim włożyłam główkę do gotującej się, osolonej wody, wycięłam głąb - głąba wycięłam w podstawówce, jak mówiła moja pani od techniki;); 
po 5 minutach gotowania, liście (włoskiej kapusty szybciej miękną), zaczynają oddzielać się od reszty; wtedy, silikonową łyżką, 
delikatnie wyłożyłam je na durszlak; obnażałam tak główkę, aż w garnku został, a właściwie nie został, ani jeden liść:)
te, które, mimo wielkiej staranności, dziabnęłam i nie pozwoliły się zwinąć, włożyłam na dno brytfanny, a z pozostałych odcięłam twardą część włókna (na zdjęciu widać dokładnie co mam na myśli);

farsz przygotowałam wcześniej, żeby zioła i przyprawy przeniknęły w mięso i kaszę; 
oczywiście połączyłam wszystkie składniki, tylko wcześniej usmażyłam pokrojoną w kostkę cebulę i papryczkę chili, na 2 łyżkach oliwy; kaszę ugotowałam do miękkości;
nasiona kopru rozgniotłam w moździerzu i wysypałam na liście ułożone na dnie brytfanny; liście układałam na grzbiecie, a do środka czubatą łyżkę farszu; najgrubszą stroną liścia przykryłam farsz; potem po kolei boki i na końcu uformowaną paczuszkę zwinęłam w gołąbek gotowy do duszenia, nie do spania;)
z całej główki zrobiłam 15 sztuk (kilka liści zmarnowałam, a kilka było za małych, wszystkie wylądowały na dnie, brytfanny); dusiły się godzinę na bardzo wolnym ogniu; po tym czasie wlałam przecier i dusiłam kolejną godzinę;

mięso puściło soki, kapusta puściła soki, zapachy zaczęły się ulatniać... i mnie puściły nerwy i stres się ulotnił...:)

ale gołąbki nie wyfrunęły z "gniazda":)
"konstrukcja" była zwarta, czekała tylko na towarzystwo pomidorowego sosu, który zrobiłam dzień później - gołębie, podobnie jak bigos, lepiej smakują odgrzewane;)

sos: cebule i czosnek usmażyłam na maśle z tymiankiem; kiedy były już miękkie dolałam wywar i gotowałam 15 minut; dołożyłam zmiksowane pomidory i wywar z duszenia (zlałam go, kiedy był jeszcze gorący) i dusiłam kolejne 15 minut; zmiksowałam blenderem, doprawiłam cukrem, solą i pieprzem i ...

dwa gołąbki odgrzałam na patelni z łyżką sosu, a na talerz wylałam całą chochlę, zanurzyłam w nim "hołubce" (babcia nie inaczej je nazywa) i posypałam listkami świeżego tymianku:)

smacznego:)






niedziela, 13 stycznia 2013

...to ostatnia, taka niedziela... spełniałam życzenia, myśląc o jutrze...- gotowałam cannelloni, torcik bezowy, słodkie tosty z bananem...

od jutra będę gotować tylko w weekendy, choć pewnie z kolacji nikt mnie nie zwolni:)
ale jeszcze jest dzisiaj, a że dzisiaj zamykam pierwszy rozdział blogowania, mam przyjemność powiadomić, że właśnie 4260 gości zawitało w mojej kuchni; udostępniłam komuś 55 przepisów i zebrałam niezliczoną ilość słów, zachęcających mnie do dalszego blogowania:)
nie przestaję w ogóle gotować, ale w dni robocze będę poza kuchnią... wrócę w każdy weekend:)

dzisiaj zacznę od obiecanych, nie tylko Wiktorowi, mięsnych cannelloni z rukolą, potem będzie niedzielny torcik bezowy:), a na koniec przepis na słodkie śniadaniowe tosty, które oczywiście zaczęły dzień:)

Wiktor przepada za makaronami:) i za rukolą:) i za bezami:) i za tostami:) - nadal spełniam życzenia:)

w cannelloni można przemycić różne nadzienie; osobiście uważam, że ta propozycja jest najbardziej... wyraźna;) może dlatego, że na jedno danie składają się aż trzy sosy!


























12 rurek cannelloni
3 garstki rukoli
sól morska 

mięsny sos pomidorowy (przepis tutaj)

sos pomidorowy
puszka pomidorów bez skóry
2 ząbki czosnku
wszystkie listki bazylii z jednego pęczka
łyżka octu winnego
łyżeczka morskiej soli
2 łyżki oliwy z oliwek

sobota, 12 stycznia 2013

melon z rybą? kokos z prosciutto? w jednym dniu, na jednym stole, ale nigdy w jednym garze! - gotuję bez przerwy:)

z melona najbardziej lubię... prosciutto;) Wiktor też! 
dlatego to połączenie jest obowiązkowe, a sposób podania zależy od nastroju:)
mój był radosny i trochę włoski - Wiktor, po tygodniu, wrócił z polskich gór, a znajomi rano pojechali w Dolomity - i już dojechali! 
mam nadzieję, że to ostatni rok, kiedy jedyną "górkę", którą muszę pokonać, to hałda śniegu na chodniku i blokujący się Blogger:(
ale mam swoje włoskie, kulinarne namiastki...
melon z kulkami prosciutto i mozzarelli z paluszkami grissini, popity białym winem z likierem z czarnego bzu - obowiązkowo z kostką lodu, to jest boskie, bo włoskie, połączenie:)
bombardino z bitą śmietaną, które czeka na chłodniejsze dni! mięsne cannelloni, jutro na obiad:)
2 porcje
1 duży melon galia 
1 opakowanie prosciutto ( 70 g)
1 opakowanie mini mozzarella - 125 g
opakowanie mieszanki orzechowej Alesto - orzechy włoskie, nerkowca, laskowe, blanszowane migdały (blanchir po francusku znaczy sparzyć, dlatego blanszowane to takie sparzone, z których łatwiej zdjąć skórkę)

dziko rosnąca rokietta siewna zwana rukolą:)
paczka grissini (w Toruniu, niestety, tylko w P&P)
łyżka jasnego, płynnego miodu
4 łyżki oliwy z oliwek
łyżeczka musztardy Dijon
kilka kropel soku z cytryny
sól
melona przecięłam na pół i usunęłam pestki; z miąższu wydrążyłam, gadżetem z Ikei (może być łyżeczka), kulki; z połówki było ich 12:) 5 sztuk owinęłam kawałkami szynki i nabiłam na szpatułki; kulki mozzarelli odsączyłam na sitku; rukolę umyłam i odwirowałam w sitku (z Ikei) do sałaty; delikatnie podgrzałam miód z oliwą; do zimnego dodałam musztardę, sól i sok z cytryny; dressing tężał w lodówce; garść orzechowej mieszanki uprażyłam na suchej patelni;
połączyłam wydrążone kulki melona z kulkami mozzarelli, porządną garścią rukoli, szynką i wymieszałam z dressingiem;
sałatkę przełożyłam do połówek melona; szpatułki wbiłam w boczne ścianki, posypałam orzechami i udekorowałam grissini:) 
była też bagietka, ale została, nietknięta...:)
drink, który podkreślił smak, to mieszanka białego wina i likieru z kwiatów z czarnego bzu, w proporcji 2 do 1 + kostka lodu:)

mam takie pyszne wspomnienie kulinarne, choć okoliczności były smutne;
znajoma, chcąc zrównoważyć emocje, zabrała mnie, do bydgoskiej Drukarni, na sushi;
nie przepadam za połączeniem ryżu, wodorostów i surowego tuńczyka, ale okazało się, że nie byłam we właściwych miejscach:(
właśnie tam, czekając na zamówione maki i nigiri, kelner podał cytrynową zupę (nie pamiętam czy dokładnie tak, nazywała się w karcie);
gotując dzisiaj, z wczorajszych końcówek, miałam deja vu:)
nie wiedziałam, jak nazwać to olśnienie, więc z racji wspomnienia i kombinowania ze składnikami - nazwę ją "drukarnia" na talerzu;) - cytrynowa zupa z rybą
4 filety z czarniaka 
1 papryczka chili
1 łyżeczka świeżego, startego imbiru
1 szalotka
1 średnia marchewka
skórka z całej cytryny
2 ząbki czosnku
100 g jasnej części pora
2 łodygi selera naciowego
łyżeczka imbiru w proszku
pół łyżeczki sproszkowanej kolendry
łyżka trawy cytrynowej (mam suszoną, przywiezioną z wakacji, którą od lat przechowuję w szczelnie zamkniętym słoiku)
olej ryżowy do smażenia
łyżka sosu rybnego
łyżka sosu worcestershire
sosu sojowego jasnego tyle, aż sól będzie wyczuwalna:) 
puszka mleka kokosowego
czosnek, papryczkę, imbir, szalotkę i skórkę cytryny pokroiłam w drobniutką kosteczkę i podsmażyłam na oleju ryżowym; po chwili dodałam ściętą w paseczki marchewkę, seler i por pokrojony w cieniutkie paseczki; na oleju przez minutę podsmażałam trawę cytrynową; przecedziłam przez sitko i dodałam do warzyw; smażyłam wszystko razem 3 minuty, na wysokim ogniu; po tym czasie zalałam przegotowaną, wrzącą wodą (tyle, żeby przykryła warzywa) i dodałam sosy; po 10 minutach dołożyłam, pokrojoną w grube paski; rybę (nie mieszałam); kiedy smaki i zapachy przeniknęły wywar, dodałam kilka łyżek do mleka kokosowego i delikatnie połączyłam z resztą zupy; 
przed podaniem doprawiłam sokiem z połówki cytryny i posypałam posiekanym szczypiorkiem:)
wspomnienie ożyło, ale smutek przepadł raz na zawsze:)
smacznego:)