ćwiartki trafiły do mnie z supermarketu, a nie z wolnego wybiegu, więc trudno się czepiać!:)
może sam Pan Drób nie obrósł w piórka, za to dzisiejsze dodatki zrównoważyły brak białka:)
Wiktor nazwał danie: kurczak, do którego nie można się "dobrać":))))) podany z szałwiowym sosem, ubogim curry i brzoskwiniową salsą....
kurczak:
ćwiartek tyle, ile chętnych
gałązka suszonej szałwii
skórka z cytryny
2 ząbki czosnku
łyżka oliwy
arkusz papieru do pieczenia
sól
łyżeczka sproszkowanego imbiru
pół łyżeczki curry
ubogie curry
200 g czerwonego ryżu
1 ząbek czosnku
łyżeczka startego imbiru
1 łyżka tłuszczu z kurczaka
50 ml wody z gotowania ryżu
salsa
4 połówki brzoskwiń z puszki
pół czerwonej cebuli
olej z pestek winogron
sól
2 łyżki soku z brzoskwiń
kurczak: na średnio rozgrzaną oliwę wrzuciłam 2 ząbki czosnku w skorupkach, delikatnie zgniecionych dłonią, skórkę ściętą z całej cytryny i listki szałwii (może być świeża, ale wtedy lepiej posypać nią kurczaka pół godziny przed końcem smażenia); kurczaka natarłam solą i ułożyłam skórą na rozgrzanej patelni, od razu zmniejszyłam ogień (3 na płycie), posypałam curry i imbirem, przykryłam papierem do pieczenia i przygniotłam garnkiem wypełnionym wodą; to idealny sposób, żeby skórka przywarła na zawsze do reszty "gnatów" (się okazało);
po 10 minut zdjęłam garnek i smażyłam przewracając co 10 minut około 1,5 godziny;
ubogie curry: w tym czasie gotował się ryż w osolonej wodzie przez 40 minut (pamiętałam, żeby zostawić trochę wody z gotowania); po tym czasie przelewałam go tak długo zimną wodą, aż całkowicie "zmarzł" i oddał całe ciepło z gotowania (a wszystko po to, żeby nie pił z patelni już ani odrobiny płynu); na patelni rozgrzałam łyżkę tłuszczu, który zlewałam z patelni kurczakowej, dodałam wyciśnięty ząbek czosnku, starty imbir i szczyptę soli; kiedy aromaty zaczęły się przenikać, dodałam ryż i dokładnie wymieszałam, w razie potrzeby podlewałam wodą z gotowania, a wszystko się działo na wolnym ogniu - ryż i duży ogień, nawet historycznie, źle mi się kojarzą:(
salsa: pół cebuli przeszkliłam na łyżce oleju pestkowego; połączyłam ją z dwoma połówkami brzoskwiń i ułożyłam na pozostałych, pociętych w półksiężyce;
sos: oczyściłam patelnię po smażeniu kurczaka, który w tym czasie odpoczywał przykryty w żaroodpornym naczyniu - w końcu narobił się chłop - zdeglasowałam wywarem (podlałam, żeby zebrać smaki), doprawiłam solą, pieprzem i łyżką śmietany - był pyszny i taki szałwiowy - idealnie pasował do reszty... nawet do skóry i kości, które też były pyszne:))))
kurcze smażone! obiad taki se, a pisania jak na pulitzera:)
Mi się trafiła mięsna ćwiartka, a skórkę pomimo cholesterolu też zjadłem, była dobra. Reszta też smaczna. Nawet bardzo. Dzięki temu blogowi i tak już wyszukna kuchnia stała sie jeszcze smaczniejsza.
OdpowiedzUsuńa to lizus:)
OdpowiedzUsuń