Zdarzyło Wam się wstać skoro świt i bezszelestnie przygotować ciepłe bułeczki? Upiec, dzień wcześniej, filet z indyka, przygotować chutney z cebuli, kupić szpinak baby? Na pewno! Ja uwielbiam zaskakiwaś takimi śniadaniami! A jeśli jeszcze znajdę motywację, w środku tygodnia, to czuję jak wznoszę się ponad toruńskie anioły ;) Dumna, że nie marudzą, chwalę się sama. "Oni" nie mają czasu. W umiarkowanym pośpiechu, w mało elegancki sposób, "pożerają" kolejne porcje ciepłych bułeczek, potem przelotne "dziękujemy" i zaczyna się poranny wyścig z czasem.
Młodszy okupuje większą łazienkę, pakuje plecaki, w biegu wymienia koszulkę na trening, z trudem łapie, podrzuconą przez tatę, butelkę wody, jeszcze powrót po bilet miesięczny, i teraz ja, znowu wkraczam do akcji, tylko w mniej przyjemnej roli. "Gdzie masz sweter, jeszcze za zimno na samą kamizelkę, a gdzie czapka z daszkiem, okulary?" Moja troska wynika z paskudnej fotoalergii. W tym wieku traktowana jest, jednak, jak ingerencja w starannie przygotowaną garderobę ;) Ja uparta, on uparty, na ratunek przychodzi spokojny, zazwyczaj, tata. "Synu, mama ma rację." I nagle, Syn, nie dyskutuje, nie rzuca gromów z pułapu studziewięćdziesięciuparu centymetrów, nie burczy... Rzutem na taśmę pakuje cztery bułeczki z ulubioną konfiturą z mirabelek, cztery z wytrawnym "okładem". Wychodzi. Strzela, nawet, sekundowym buziakiem. Pojednanie. Wszystkie punkty zapalne znikają na dobre, kiedy na pierwszej, szkolnej, przerwie, uśmiecha się pod nosem. "Co, znowu masz wypasione kanapki?", pyta Johny.
Czternasta z minutami. Kilka znajomych, rutynowych dźwięków w zamku. Staje w drzwiach, krzyczy od progu "Bunia jestem", a sekundę później "co na obiad". Tym razem to ja uśmiecham się pod nosem...
To jeden z pewnych elementów naszej relacji. Ja nigdy nie przestanę gotować, a On nigdy nie przestanie jeść :)
Czternasta z minutami. Kilka znajomych, rutynowych dźwięków w zamku. Staje w drzwiach, krzyczy od progu "Bunia jestem", a sekundę później "co na obiad". Tym razem to ja uśmiecham się pod nosem...
To jeden z pewnych elementów naszej relacji. Ja nigdy nie przestanę gotować, a On nigdy nie przestanie jeść :)
Przekroiłam jeszcze ciepłe, położyłam dwa plastry indyka, podgrzany chutney z cebuli oraz smażony szpinak. Dodatkowo podałam dip, który powstał ze zredukowanego sosu z pieczeni i majonezu.
Filet z indyka 850 g
2 łyżki octu winnego
2 łyżki konfitury ze śliwek (użyłam z mirabelek)
2 łyżki sosu sojowego
łyżka posiekanej skórki z pomarańczy
2 ząbki czosnku
litr wody
łyżka soli
Mięso umyć i włożyć na 2 godziny do solanki (w litrze wody rozpuścić sól). Wyjąć, osuszyć i włożyć do woreczka. Wlać marynatę, dobrze wymieszać i odłożyć, przynajmniej na noc, do lodówki. Przed pieczeniem, zlać marynatę do rondelka, dodać 100 ml wody i zagotować. Podlewać sosem mięso w trakcie pieczenia. Piekarnik rozgrzać do 250 stopni razem z żeliwnym garnkiem, w kórym upieczemy indyka. Mięso związać mocno sznurkiem, włożyć na dno naczynia, wlać odrobinę wrzącej wody i przykryć. Zmniejszyć temperaturę do 180 stopni i piec przez 70 minut. Podlewać mięso co 10 minut.
Odkryć 20 minut przed końcem. Po pieczeniu, zawinąć w folię aluminiową i całkowicie ostudzić, najlepiej przez noc w lodówce.
Zlać sos, który wytworzył się w trakcie pieczenia do marynaty i zredukować przynajmniej o połowę. Połączyć czubatą łyżkę majonezu z dwiema łyżkami sosu. Z wystudzonego mięsa zdjąć sznurki i pokroić w cienkie plastry. Na dużej patelni rozgrzać masło z ząbkiem czosnku. Wrzucić potężną garść szpinaku, poslić szczyptą i chwilę poddusić.
Podać na ciepłych bułkach posypanych parmezanem z cebulowym chutney, sosem majonezowym i czosnkowym szpinakiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
dziękuję za odwiedziny :)