niedziela, 20 stycznia 2013

cd kulinarnych życzeń - Sebastianie, obiad podano:)

... solenizant się obżera i truje z jakimś spacerem! kto by tam chciał brodzić po kolana w śniegu? chyba, że jastrząb zamienia się w trzewikodzioba - hihihi;)
na obiad ulubiona pierś z kaczki i zupa krem z zielonego groszku;
piersiom towarzyszyło selerowe puree - nie przyznał się od razu, ale myślał, że to ziemniaki;)
modra kapusta i sos z rodzynkami; toast wzniesiony włoskim Montepulciano - odkąd "Babette" podała namiary, ciągle je podpijamy;)
2 piersi z kaczki
100 ml syropu pomarańczowego*
sól i pieprz
oliwa do smażenia
puree z selera
duży seler
1 łyżka klarowanego masła
1 łyżka masła
100 ml wywaru**
100 ml mleka
skórka otarta z połówki cytryny
zasmażana modra kapusta
pół główki modrej kapusty
80 g wędzonego boczku (niezmiennie z Morlin)
1 mała czerwona cebula
2 szalotki
6 suszonych śliwek lub garść rodzynek
150 g czerwonego, wytrawnego wina (Montepulciano pasuje idealnie)
1 jabłko (kwaśne)
cukier, sól i pieprz do smaku
sok z połówki cytryny
sos
100 ml czerwonego wina (dzisiaj króluje Montepulciano)
łyżka zimnego masła
łyżka octu balsamicznego
sól
2 łyżki soku malinowego
garść rodzynek
piersi marynowałam od rana w syropie pomarańczowym;
w myśl zasady, że w mojej kuchni nic się nie marnuje, ugotowałam go z wielu resztek, które zostały po świętach; skórki pomarańczy, suszonych moreli, rodzynek, miodu, cukru i soku z cytryny - proporcje są tajemnicą nawet dla mnie:( podam przepis następnym razem, za rok?
przed smażeniem natarłam je solą i pieprzem - pamiętałam, żeby wyjąć godzinę przed z lodówki;
na rozgrzaną patelnię wrzuciłam 2 ząbki czosnku w łupinkach i kilka gałązek rozmarynu; piersi smażyłam 6 minut na stronie ze skórą i minutę na stronie bez; po tym czasie przełożyłam do rękawa z folii i piekłam w piekarniku przez 12 minut (mniej niż ostatnio, bo były trochę mniejsze) w 190 st góra dół;
kapustę poszatkował solenizant:) gotowałam ją z winem i łyżeczką soli przez 15 minut; boczek, jabłko, cebule, szalotki i śliwki pokroiłam w drobna kostkę; najpierw smażyłam boczek (jeśli jest zbyt chudy, trzeba dołożyć do smażenia łyżkę klarowanego masła), potem dodałam cebulę i szalotkę, po chwili jabłko i śliwki; po 5 minutach (jabłko zaczyna się rozpadać) dołożyłam kapustę i wcisnęłam sok z cytryny; doprawiłam solą, cukrem i pieprzem i dusiłam pod przykryciem około 20 minut;
seler pokroiłam w grubą kostkę i usmażyłam na łyżce klarowanego masła; po około 15 minutach dolałam wywar i mleko (na pewno się zwarzy, ale to nic, i tak całość wpadnie pod nóż blendera) i gotowałam dalej 15 minut; odcedziłam płyn, dodałam łyżkę masła i skórkę startą z połówki cytryny; całość zmiksowałam w blenderze:))) jak mam opisać ten smak? może tak? z kaczki najbardziej lubię selerowe puree!!!
sos: na patelni, na której smażyły się piersi, smażyłam 2 minuty rodzynki, dolałam wino, sok i ocet i odparowałam połowę; kiedy na talerzu były już dodatki, pokroiłam pierś i zagęściłam sos łyżką zimnego masła; ciut posoliłam
pierś ułożyłam na sosie i posypałam usmażonymi rodzynkami...:)
"Trzewikodziób" przystanął nad brzegiem... ciasta jabłkowego, poprosił o porcję z earl greyem i obżarty osunął się na kanapę:)
tym bardziej, że już wcześniej zjadł zupę krem z zielonego groszku**
500 g mrożonego groszku
garść listków świeżej mięty
garść posiekanej natki pietruszki
garść posiekanego koperku
2 duże cebule
2 łyżki klarowanego masła
1 litr wywaru***
2 łyżki gęstej śmietany z Piątnicy
sól, pieprz
plaster szynki serano
cebulę usmażyłam na maśle z płaską łyżeczką soli; dodałam zioła, groszek i tylko chwilę ogrzewałam, żeby nie stracił koloru; dolałam gorący bulion i gotowałam razem 10 minut; całość zmiksowałam blenderem, a potem przetarłam przez sito, pomagając sobie końcówką drewnianego "ucieraka" (taki z kulką, za diabła nie wiem jak to się nazywa); czubatą łyżkę śmietany zahartowałam jedną chochlą zupy i dodałam do gara:) plaster szynki uprażyłam na suchej patelni i pokroiłam w drobniutkie paseczki;
krem podałam z kleksem tej samej śmietany i paseczkami szynki; wspaniały smak, kolor i aromat - ukłony dla polskiego Masterchefa, bo to przepis z jej książki:)
smacznego:)
* pomarańczowa marynata do kaczki we wpisie:"nie będzie karpia..."
** przepis z książki Basi Ritz
*** przepis na wywar tutaj


wszystkiego najlepszego - imieninowe menu gotowałam Sebastianowi:)

"Indiańskim Patronem Imienia jest Totem Bobra z Klanu Jastrzębia...
Bóbr jest bez wątpienia jednym z najpracowitszych zwierząt. Jego pomysłowość w budowaniu siedzib jest niewyczerpana. Jest znakomitym inżynierem, architektem, geodetą i twórcą zmiany swego środowiska. Jego wytrwałość w pokonywaniu przeszkód i wytrwałość w realizacji zamierzeń jest zdumiewająca. To pracowite stworzenie kojarzone jest ze stabilnością i niezawodnością. Otoczeniu dają poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Na urodzonych pod znakiem Bobra można zawsze polegać. Czasami jednak zbyt wiele wagi przykładają do materialnej strony życia..."

a od siebie dodam, że ze wszystkich znanych mi jastrzębi, najbardziej lubi...kaczkę:)
nie lubi tylko makaronu w rosole i boczku w jajecznicy; poza tym zjada wszystko, raz ze smakiem, a raz, bo musi;)
trochę z rozmysłem, a trochę spontanicznie, gotowałam dla niego, całą niedzielę:)
zaczęłam od cukiniowych roladek z kozim serkiem* i łososiowej awanturki...
1 mała cukinia
10 plasterków szynki serano
100 g koziego serka (do smarowania)
oliwa z oliwek
świeża mięta 
rukola
pół pęczka szczypiorku
papryczka chili
sól
pieprz
podjadał cały dzień, jedną po drugiej, raz na razowcu, raz samą, aż zniknęły wszystkie - jedną poczęstował sąsiada:)
z cukinii ścięłam (wzdłuż) 10 jednakowych plasterków, obieraczką do warzyw; każdy plasterek posmarowałam oliwą, posoliłam i popieprzyłam;
szynkę serano przecięłam wzdłuż, tak, żeby powstały dwa plasterki, tej samej szerokości co cukinii i ułożyłam na warzywnych paskach; każdy posmarowałam obficie serkiem; na końcu każdego ułożyłam kilka listków mięty, po sześć listków rukoli (odcięłam łodyżki) i kilka paseczków drobno posiekanej chili; 

do gotującej się wody, wrzuciłam 10 szczypiorków, a po kilku sekundach zanurzyłam je w lodowatej wodzie; będą potrzebne do obwiązania;
zwinęłam wszystkie roladki, związałam zblanszowanym, zielonym sznurkiem i schłodziłam chwilę w lodówce; 
podałam też kilka razowych trójkątów, na których ułożyłam łyżeczkę koziego serka:)
*przepis pochodzi z książki Basi Ritz - zmieniłam tylko kolejność nakładania serka; z posmarowanej oliwą cukinii zjeżdżał na boki, z szynki nie śmiał;)
awanturka z łososiem to wojna 3 składników;) właściwie to nie wiem, dlaczego się kłócą, bo i tak, jak zwykle zresztą, najwyraźniej wyczuwa się rybę;)
250 g brzuszków łososiowych wędzonych na ciepło
3 duże jajka, ugotowane 7 minut 
100 g białego twarogu (dzisiaj miałam 0% i nie mam zielonego pojęcia skąd się wziął w mojej lodówce!)
reszta, drobno pokrojonego szczypiorku
2 łyżki gęstej śmietany z Piątnicy
1 łyżka majonezu
2 łyżki soku z cytryny
sól i pieprz
obrałam brzuszki, tzn użyłam tylko różowego mięsa; jajka i twaróg starłam na tarce o najmniejszych oczkach, ale nie tych do ziemniaków i wymieszałam dokładnie z pozostałymi składnikami; doprawiłam ostrożnie solą,  nieostrożnie pieprzem i zjadłam kromala, dzieląc się oczywiście z solenizantem :)
resztę zjem jutro w pracy, uwielbiam to połączenie:)
c.d.n i będzie w nim:
pierś z kaczki z rodzynkowym sosem, selerowym puree i modrą kapustą
krem z zielonego groszku z szynką serano
ciasto jabłkowe...
pachną kokilki z pasztetem, one też będą;)

dolmadakia, holubce, krautwickel, sarmale - ktoś wie na pewno, że to nic innego, jak gołąbki - gotowałam na później:)

nazwałam je mafijne, bo kilka składników ma w nazwie coś włoskiego, bo mafia, zazwyczaj, ma coś na sumieniu...
ja też mam niespokojne sumienie, bo razem z gołąbkami, "udusiłam" stres w brytfannie!
na szczęście, wszystkim zainteresowanym, wyszło to na dobre:)
zastanawiam się, nie pierwszy już raz, skąd ta nazwa?
przeczesałam internet i jedynie takie wytłumaczenie, że przypominają śpiącego ptaka, z podwiniętymi nóżkami i główką schowaną w tułów, mogę uznać za wyjaśniające, choć trochę naciągane;)
danie jest tradycyjnym w wielu krajach Europy;
farsz, którym nadziewa się kapusty czy też liście winogron, to kwestia wyobraźni, jednak najczęstszym połączeniem jest mielone mięso i ryż;
ja dla odmiany użyłam kaszy jaglanej, jedynej kaszy, którą ze smakiem zjada KTOŚ:)
mafijne gołąbki - z kaszą jaglaną i wołowiną:)
1 główka kapusty włoskiej
1,2 kg mielonej wołowiny (Pani była miła i zmieliła zrazową)
2 średnie cebule
mała papryczka chili
300 g kaszy jaglanej
kilka gałązek rozmarynu
pół pęczka tymianku
czubata łyżeczka soli
pół łyżeczki świeżo zmielonego pieprzu
500 ml passaty
łyżka nasion kopru włoskiego
oliwa z oliwek
sos
puszka pomidorów bez skóry
1 cebula biała
1 czerwona
2 ząbki czosnku
1 łyżeczka suszonego tymianku
1 łyżka masła
100 ml wywaru z warzyw


największym wyzwaniem jest dobrze ugotowana kapusta; nie może być za miękka, bo wtedy farsz wyjdzie "bokiem", nie może być za twarda, bo wtedy liść nie złoży się w śpiącego ptaka; 
zanim włożyłam główkę do gotującej się, osolonej wody, wycięłam głąb - głąba wycięłam w podstawówce, jak mówiła moja pani od techniki;); 
po 5 minutach gotowania, liście (włoskiej kapusty szybciej miękną), zaczynają oddzielać się od reszty; wtedy, silikonową łyżką, 
delikatnie wyłożyłam je na durszlak; obnażałam tak główkę, aż w garnku został, a właściwie nie został, ani jeden liść:)
te, które, mimo wielkiej staranności, dziabnęłam i nie pozwoliły się zwinąć, włożyłam na dno brytfanny, a z pozostałych odcięłam twardą część włókna (na zdjęciu widać dokładnie co mam na myśli);

farsz przygotowałam wcześniej, żeby zioła i przyprawy przeniknęły w mięso i kaszę; 
oczywiście połączyłam wszystkie składniki, tylko wcześniej usmażyłam pokrojoną w kostkę cebulę i papryczkę chili, na 2 łyżkach oliwy; kaszę ugotowałam do miękkości;
nasiona kopru rozgniotłam w moździerzu i wysypałam na liście ułożone na dnie brytfanny; liście układałam na grzbiecie, a do środka czubatą łyżkę farszu; najgrubszą stroną liścia przykryłam farsz; potem po kolei boki i na końcu uformowaną paczuszkę zwinęłam w gołąbek gotowy do duszenia, nie do spania;)
z całej główki zrobiłam 15 sztuk (kilka liści zmarnowałam, a kilka było za małych, wszystkie wylądowały na dnie, brytfanny); dusiły się godzinę na bardzo wolnym ogniu; po tym czasie wlałam przecier i dusiłam kolejną godzinę;

mięso puściło soki, kapusta puściła soki, zapachy zaczęły się ulatniać... i mnie puściły nerwy i stres się ulotnił...:)

ale gołąbki nie wyfrunęły z "gniazda":)
"konstrukcja" była zwarta, czekała tylko na towarzystwo pomidorowego sosu, który zrobiłam dzień później - gołębie, podobnie jak bigos, lepiej smakują odgrzewane;)

sos: cebule i czosnek usmażyłam na maśle z tymiankiem; kiedy były już miękkie dolałam wywar i gotowałam 15 minut; dołożyłam zmiksowane pomidory i wywar z duszenia (zlałam go, kiedy był jeszcze gorący) i dusiłam kolejne 15 minut; zmiksowałam blenderem, doprawiłam cukrem, solą i pieprzem i ...

dwa gołąbki odgrzałam na patelni z łyżką sosu, a na talerz wylałam całą chochlę, zanurzyłam w nim "hołubce" (babcia nie inaczej je nazywa) i posypałam listkami świeżego tymianku:)

smacznego:)






niedziela, 13 stycznia 2013

...to ostatnia, taka niedziela... spełniałam życzenia, myśląc o jutrze...- gotowałam cannelloni, torcik bezowy, słodkie tosty z bananem...

od jutra będę gotować tylko w weekendy, choć pewnie z kolacji nikt mnie nie zwolni:)
ale jeszcze jest dzisiaj, a że dzisiaj zamykam pierwszy rozdział blogowania, mam przyjemność powiadomić, że właśnie 4260 gości zawitało w mojej kuchni; udostępniłam komuś 55 przepisów i zebrałam niezliczoną ilość słów, zachęcających mnie do dalszego blogowania:)
nie przestaję w ogóle gotować, ale w dni robocze będę poza kuchnią... wrócę w każdy weekend:)

dzisiaj zacznę od obiecanych, nie tylko Wiktorowi, mięsnych cannelloni z rukolą, potem będzie niedzielny torcik bezowy:), a na koniec przepis na słodkie śniadaniowe tosty, które oczywiście zaczęły dzień:)

Wiktor przepada za makaronami:) i za rukolą:) i za bezami:) i za tostami:) - nadal spełniam życzenia:)

w cannelloni można przemycić różne nadzienie; osobiście uważam, że ta propozycja jest najbardziej... wyraźna;) może dlatego, że na jedno danie składają się aż trzy sosy!


























12 rurek cannelloni
3 garstki rukoli
sól morska 

mięsny sos pomidorowy (przepis tutaj)

sos pomidorowy
puszka pomidorów bez skóry
2 ząbki czosnku
wszystkie listki bazylii z jednego pęczka
łyżka octu winnego
łyżeczka morskiej soli
2 łyżki oliwy z oliwek

sobota, 12 stycznia 2013

melon z rybą? kokos z prosciutto? w jednym dniu, na jednym stole, ale nigdy w jednym garze! - gotuję bez przerwy:)

z melona najbardziej lubię... prosciutto;) Wiktor też! 
dlatego to połączenie jest obowiązkowe, a sposób podania zależy od nastroju:)
mój był radosny i trochę włoski - Wiktor, po tygodniu, wrócił z polskich gór, a znajomi rano pojechali w Dolomity - i już dojechali! 
mam nadzieję, że to ostatni rok, kiedy jedyną "górkę", którą muszę pokonać, to hałda śniegu na chodniku i blokujący się Blogger:(
ale mam swoje włoskie, kulinarne namiastki...
melon z kulkami prosciutto i mozzarelli z paluszkami grissini, popity białym winem z likierem z czarnego bzu - obowiązkowo z kostką lodu, to jest boskie, bo włoskie, połączenie:)
bombardino z bitą śmietaną, które czeka na chłodniejsze dni! mięsne cannelloni, jutro na obiad:)
2 porcje
1 duży melon galia 
1 opakowanie prosciutto ( 70 g)
1 opakowanie mini mozzarella - 125 g
opakowanie mieszanki orzechowej Alesto - orzechy włoskie, nerkowca, laskowe, blanszowane migdały (blanchir po francusku znaczy sparzyć, dlatego blanszowane to takie sparzone, z których łatwiej zdjąć skórkę)

dziko rosnąca rokietta siewna zwana rukolą:)
paczka grissini (w Toruniu, niestety, tylko w P&P)
łyżka jasnego, płynnego miodu
4 łyżki oliwy z oliwek
łyżeczka musztardy Dijon
kilka kropel soku z cytryny
sól
melona przecięłam na pół i usunęłam pestki; z miąższu wydrążyłam, gadżetem z Ikei (może być łyżeczka), kulki; z połówki było ich 12:) 5 sztuk owinęłam kawałkami szynki i nabiłam na szpatułki; kulki mozzarelli odsączyłam na sitku; rukolę umyłam i odwirowałam w sitku (z Ikei) do sałaty; delikatnie podgrzałam miód z oliwą; do zimnego dodałam musztardę, sól i sok z cytryny; dressing tężał w lodówce; garść orzechowej mieszanki uprażyłam na suchej patelni;
połączyłam wydrążone kulki melona z kulkami mozzarelli, porządną garścią rukoli, szynką i wymieszałam z dressingiem;
sałatkę przełożyłam do połówek melona; szpatułki wbiłam w boczne ścianki, posypałam orzechami i udekorowałam grissini:) 
była też bagietka, ale została, nietknięta...:)
drink, który podkreślił smak, to mieszanka białego wina i likieru z kwiatów z czarnego bzu, w proporcji 2 do 1 + kostka lodu:)

mam takie pyszne wspomnienie kulinarne, choć okoliczności były smutne;
znajoma, chcąc zrównoważyć emocje, zabrała mnie, do bydgoskiej Drukarni, na sushi;
nie przepadam za połączeniem ryżu, wodorostów i surowego tuńczyka, ale okazało się, że nie byłam we właściwych miejscach:(
właśnie tam, czekając na zamówione maki i nigiri, kelner podał cytrynową zupę (nie pamiętam czy dokładnie tak, nazywała się w karcie);
gotując dzisiaj, z wczorajszych końcówek, miałam deja vu:)
nie wiedziałam, jak nazwać to olśnienie, więc z racji wspomnienia i kombinowania ze składnikami - nazwę ją "drukarnia" na talerzu;) - cytrynowa zupa z rybą
4 filety z czarniaka 
1 papryczka chili
1 łyżeczka świeżego, startego imbiru
1 szalotka
1 średnia marchewka
skórka z całej cytryny
2 ząbki czosnku
100 g jasnej części pora
2 łodygi selera naciowego
łyżeczka imbiru w proszku
pół łyżeczki sproszkowanej kolendry
łyżka trawy cytrynowej (mam suszoną, przywiezioną z wakacji, którą od lat przechowuję w szczelnie zamkniętym słoiku)
olej ryżowy do smażenia
łyżka sosu rybnego
łyżka sosu worcestershire
sosu sojowego jasnego tyle, aż sól będzie wyczuwalna:) 
puszka mleka kokosowego
czosnek, papryczkę, imbir, szalotkę i skórkę cytryny pokroiłam w drobniutką kosteczkę i podsmażyłam na oleju ryżowym; po chwili dodałam ściętą w paseczki marchewkę, seler i por pokrojony w cieniutkie paseczki; na oleju przez minutę podsmażałam trawę cytrynową; przecedziłam przez sitko i dodałam do warzyw; smażyłam wszystko razem 3 minuty, na wysokim ogniu; po tym czasie zalałam przegotowaną, wrzącą wodą (tyle, żeby przykryła warzywa) i dodałam sosy; po 10 minutach dołożyłam, pokrojoną w grube paski; rybę (nie mieszałam); kiedy smaki i zapachy przeniknęły wywar, dodałam kilka łyżek do mleka kokosowego i delikatnie połączyłam z resztą zupy; 
przed podaniem doprawiłam sokiem z połówki cytryny i posypałam posiekanym szczypiorkiem:)
wspomnienie ożyło, ale smutek przepadł raz na zawsze:)
smacznego:)

... a na powitanie, czekolada - gotowałam synowi:)

nie pomyliłam się:) na obiad pizza*, na kolację pizza... jakaś alternatywa? pizza!
"mamo, przecież wiesz, co najchętniej jem po dłuższej nieobecności w domu:)"
kiedyś ulubione były krewetki, od niedawna rozsmakował się w tatarze z łososia, ale tym razem był konsekwentny!
deser - trafiony - czekoladowe "niebo w gębie":)
zrobiłam też dwie niespodzianki - melona z kulkami prosciutto i mozzarelli z paluszkami grissini i cytrynową zupę z wczorajszym czarniakiem**  - pierwszą był zachwycony, a drugą zjadł, ale bez zachwytu... przy pizzy i homar będzie smakował jak kurczak!
jak będę stara, a moje dziecko, z dzieciństwa, wspominać będzie pizzę Jamiego to... już tego nie zmienię;)
here we go!
superczekoladowe ciasto Jamiego - po latach poszukiwań czekoladowej "bomby", ani brownie, ani muffin, ani pudding, ani żaden mus, tylko właśnie to ciasto, zaspokoiło wreszcie moje podniebienie - z gałką waniliowych lodów, znika jeszcze gorące:)
przygotowanie jest bardzo proste, bo wszystko wrzucam do kuchennego robota:)
dla tych, którzy uwierzą słowom i oczom, a nie mają robota, proponuję wręczyć tarkę i tabliczki  czekolady podręcznemu łasuchowi, a blanszowane migdały zastąpić mielonymi:)
w oryginalnym przepisie, Jamie dodaje krówki, ale mój Łasuch, po raz pierwszy, sprzeciwia się Anglikowi!
na 8 porcji potrzebowałam:
200 g gorzkiej czekolady ( 2 tabliczki) - ja używam z Lidla, bo ma odpowiednią zawartość kakao, a powinno być powyżej 70%;
wczoraj dostałam burę za "lokowanie" produktów na blogu, że niby wyświadczam przysługę sieciom! mam to w poważaniu! widziałam na kilku blogach takie wpisy:"kupiłam w tym sklepie na "L" albo na "B"! i nikt się nie domyśla;) mój blog, moja sprawa:) polecam produkty, z których korzystam - a poza tym, Lidl ma mojego "lajka", bo jest pod domem, nie wysysa portfela, ma znakomity wybór warzyw i owoców, no i włoskie czy inne tygodniówki, które zaopatrują spiżarnię na kilka tygodni:) - za rostbef dostał burę ode mnie, więc jest sprawiedliwie;)
ale miało być ciasto:)
175 g masła
120 g miękkiego brązowego cukru (nie trzcinowego)
100 g blanszowanych migdałów (dla tych co robią ręcznie, mielone)
2 łyżki kakao z Lidla:)
4 duże jajka
150 g mąki pszennej
1 i ciut łyżeczki sody oczyszczonej
do podania lody, bita śmietana, owocowy sorbet - co pod ręką, ale samo też jest do pożarcia:)
właśnie zgrzeszyłam porcją! czekoladowy raj na ziemi nie powinien się kończyć, ale po wczorajszym obżarstwie jestem rozsądna:(
jak wspomniałam wcześniej, do kuchennego robota założyłam ostry nóż (Wy też o tym zapominacie? dzisiaj znowu to zrobiłam! wsypałam wszystko i się nie kręci! nóż obok wyostrzył ostrza i zgrzyta zzzzębami - głupia baba!);
dodałam połamaną czekoladę i wszystkie pozostałe składniki, oprócz jajek i mąki, i w pulsujących odstępach, zmieliłam wszystko w drobny mak:) były momenty, że robot się buntował, wtedy dodałam jedno jajko i już się nie bronił; po kolei dodałam 3 jajka, a na końcu mąkę; ciasto przełożyłam do formy (kwadratowej, wysokiej, 22x22) wysmarowanej masłem i posypanej kakao; piekłam 22 minuty w 160 st na środkowym poziomie piekarnika; po tym czasie jeszcze 5 minut zostawiłam w środku i kolejne 5 przy otwartych drzwiczkach;
ciasto w środku jest lepkie, ale na pewno nie surowe:)
dzisiaj podałam z mixem owoców leśnych, lekko podgrzanych (z Lidla:)) i gałką waniliowych lodów (od Pań Grycan)...:)
smacznego:)
*  przepis na pizzę tutaj 
** przepis na melona i cytrynową zupę tutaj

piątek, 11 stycznia 2013

atlantycka ryba! komu, komu, bo idę po następną:) - gotowałam z pasją:)

...i choć "żar" lał się z makaronu, panierka była solidna, jak z betonu, sałatka nutę świeżości wprowadziła, to drugiej porcji nie udźwignę, tyle sobie nałożyłam! i nawet, kiedy winem popiłam... dalej się nie ruszyłam:(
makaron picchiatelli z owocami morza, czarniakiem w selerowej panierce i sałatką z kopru włoskiego - popiłam chilijskim Chardonnay:)
już od samego pisania mam znowu "mdłości", ale apetyt też - to się nazywa żarcie bez odpowiedzialności!
dlatego zamiast od przepisu, zacznę od przestrogi pisanie, kto skusi się na to gotowanie, najpierw w aptece niech zakupy zrobi, bo na pewno nie przestanie jeść w pół drogi...:)
czarniak w panierce
4 filety z czarniaka (kupiłam mrożone w Lidlu - tym razem w paczce była pełnowartościowa ryba) 
średni seler (korzeń)
1 pęczek natki pietruszki
gruboziarnista sól morska
łyżka masła klarowanego do smażenia
jajko 
czarniak to dorszowata ryba;  papugując za Wikipedią, nazwa pochodzi od czarnej barwy wnętrza jamy gębowej - jak to sprowadzić na ziemię? jest tylko jedna "czarna jama", która przychodzi mi do głowy, zakonników w "Imię Róży", którzy tak zachłannie pożerali zakazane księgi, jak ja dzisiejszy obiad:) na szczęścia ja żyję, ale ledwo:(
rzeczona czerń to atrament, który dzisiaj pojawił się w ...makaronie...
to taka włoska fanaberia:) jest w 5 kolorach, a czarnemu właśnie, barwy użyczyła, prawdziwa mątwa, która namieszała też w ostrym, pomidorowym sosie:)
fenkuł - koper włoski
makaron picchiatelli z owocami morza
250 g makaronu
250 g mieszanki owoców morza ( macki i krążki z kalmara indyjskiego, omułki chilijskie, krewetki) od Abramczyka - w końcu dobra mrożonka:)
2 papryczki chili (nie był bardzo ostry, był ostry, z jedną będzie akurat, ale bez papryczek proszę nie gotować!)
1 fenkuł (koper włoski)
seler naciowy
4 ząbki czosnku
seler naciowy
3 szalotki
oliwa z oliwek
2 puszki pomidorów (całych bez skóry)
sól, cukier
skórka z ćwiartki cytryny
natka pietruszki
100 ml wody z gotowania
sałatka z kopru włoskiego
ten sam koper włoski
ten sam seler naciowy
kilka listków świeżej mięty


łyżka odsączonego, młodego, imbiru w zalewie 
octowej ( ze słoika)
1 ogórek zielony
dressing do sałatki
łyżka jasnego, płynnego miodu
150 ml wina, tego, którym popiłam:)
łyżeczka musztardy angielskiej
4 łyżki oliwy z oliwek
łyżka octu winnego, sól
ryby i mieszankę owoców morza odmrażałam w temperaturze pokojowej, od rana;  panierkę do ryby przygotowałam z łyżeczki soli, obranego selera i natki pietruszki, które zmiksowałam w kuchennym robocie;
makaron ugotowałam wbrew instrukcji na opakowaniu, bo 10 minut, a  nie 12! "dojdzie" w sosie; wszystkie warzywa, do sosu i sałatki, przygotowałam jednocześnie, ale zanim zaczęłam kroić, siekać i ciąć, zagotowałam miód z winem, zredukowałam do połowy (płyn powinien mieć konsystencję oleju) i  wystawiłam za okno; 
czosnek pokroiłam na drobną kosteczkę, papryczki na drobne paseczki; do sałatki połówki kopru, na których rosną zielone listki, podobnie z selerem (użyłam 4 łodyg); pozostałe części kopru i selera pokroiłam, też na cieniutkie plasterki, do sosu; szalotki i natkę drobno posiekałam; pomidory zmiksowałam w blenderze z listkami selera i łodygami, z jednego pęczka, natki pietruszki;
mieszankę owoców marynowałam przez pół godziny w skórce otartej z połowy cytryny, łyżeczce posiekanej papryczki, czosnku i dwóch łyżkach oliwy;
w tym czasie, na rozgrzanej oliwie, podsmażyłam składniki na sos, a kiedy zaczęły puszczać soki, zwiększyłam maksymalnie ogień, odparowałam wszystko co płynne i wlałam zmiksowane pomidory; doprawiłam solą i gotowałam do czasu, aż bulgocząc, zapaskudził całą kuchnię!
do miski, w której czekał pokrojony koper i seler, dodałam pokrojony w paseczki imbir, kilka listków świeżej mięty, łyżkę natki i ogórka, którego "ścięłam" wzdłuż, obieraczką do warzyw, nie zaczepiając gniazda nasiennego; do wystudzonej bazy do dressingu, dodałam oliwę, musztardę, ocet winny i odrobinę soli i dokładnie ubiłam; wymieszałam z warzywami i odstawiłam do lodówki za oknem;)
czas na rybę:)
na patelni rozgrzałam łyżkę klarowanego masła; czarniaka moczyłam najpierw w roztrzepanym jajku, a potem mocno przyciskałam do selerowej panierki; smażyłam z każdej strony po, około, 4 minuty, a obok, przez ostatnie dwie, owoce morza, ale na oliwie;
do gorącego, pomidorowego sosu, dodałam makaron i połowę wody z gotowania, a kiedy wszystko było już gorące, wymieszałam z owocami z drugiej patelni;
na talerzu ułożyłam dwa filety, zdecydowanie za dużą porcję makaronu, a osobno podałam sałatkę...  
każdy kęs podkreślało "trafione" wino - całkiem nieźle idzie mi nauka doboru win, jeszcze kilkadziesiąt wpisów i zmienię nazwę bloga na "sommelier-uję komuś";)
głupio tak się ciągle chwalić, ale takim żarciem i piciem trudno się otruć, można się jedynie "dobić"... kolejną porcją:) 
smacznego:)

czwartek, 10 stycznia 2013

chłopska sałatka - jeśli tak, to mam coś z chłopa, bo ją uwielbiam:)

to ostatnie chwile, kiedy mogę gotować dla siebie... Mistrz wraca w sobotę i pewnie zażyczy sobie jakiś domowy fast food - niech zgadnę? czyżby pizzę! będzie pizza i cannelloni i czekoladowe ciasto, tak się stęskniłam:)

a dzisiaj gotowałam oszczędnie, z tego co było w lodówce...
a w lodówce zawsze są jajka, bekon, śmietany (kwaśna z Piątnicy i słodka od Łaciatej), jakiś ser (ja mam, prawie zawsze, starty, od razu po kupieniu, pecorino), wędliny (dobrze mieć salami - najlepsze do zapiekanek) masło, czosnek, słoiczek kaparów, oliwki, musztarda...
reszta to już wypadkowa listy zakupów lub apetytu, bo albo za dużo kupiłam albo za mało zjadłam;)
spiżarnię uzupełniam na bieżąco, warzywniak na bieżąco zjadam, ale czasem zaplącze się jakaś pekinka albo pyry z "wieloma odrostami"...;)
no i tym sposobem dzisiaj wyszła pieczarkowa zupa, z tych co, wczoraj nie były grillowane;
sałatka chłopska, najbardziej popularna latem do grilla; dzisiejsza wersja była pyszną niespodzianką i na stałe wchodzi do menu na tak zwany "lancz";
no i deser, który już czekał od kilku dni w lodówce na właściwy moment... pudding ryżowy z jabłkami... 
zaczynam od sałatki, bo jeszcze żadnej tutaj nie było, a przecież każdy lubi czasami zjeść coś lekkiego... hi hi;)
5 średnich ziemniaków
1 główka kapusty pekińskiej
250 g wędzonego boczku
pęczek szczypiorku
200 g śmietany z Piątnicy (ja tradycyjnie 18%, latem robię z jogurtem naturalnym)
łyżka majonezu
pieprz grubo zmielony
kilka kropel soku z cytryny
pół łyżeczki cukru
sól - opcjonalnie


ziemniaki ugotowałam w "mundurkach" (nie może być odmiana, która się rozpada), ostudziłam i zimne obrałam z łupinek; boczek pokroiłam w cieniutkie paseczki i pod przykrywką dusiłam, tak długo, aż wytopił się nadmiar tłuszczu, który jeszcze się przyda;); z liści kapusty wykroiłam "białe trójkąty" - zielone listki w tej sałatce się nie sprawdzają; 
szczypiorek drobno posiekałam;
sos przygotowałam ze śmietany, majonezu, soku z cytryny, pieprzu i cukru (nie musiałam dodawać soli, bo akurat dzisiaj boczek był barrrdzo słony);
obrane ziemniaki pokroiłam w mniejsze cząstki i podgrzałam na patelni, w której wytapiałam boczek; latem, robię ją, tę sałatkę, z młodych, malutkich, ziemniaczków i mieszam zimne z pozostałymi składnikami; dzisiaj połączyłam z ciepłymi i to był strzał w dychę:) nawet zimny sos nie zepsuł tego eksperymentu; to dobra, prosta, sałatka na zimowe niewiadomoco!
zupa jest jeszcze prostsza, i choć robiłam ją pierwszy raz, to też smakowała udanie:)

1 litr wywaru (to już ostatnia porcja z sobotniego gara)
150 g pieczarek
200 g białej części pora
2 duże ziemniaki
1 świeża papryczka chili bez pestek
2 ząbki czosnku
100 g masła
100 g słodkiej śmietanki
sól i pieprz
szczypiorek do posypania
na maśle zeszkliłam cieniutko pokrojoną papryczkę i czosnek; po chwili dorzuciłam cieniutko pokrojony por i smażyłam tak długo, aż zaczął zmieniać kolor i przywierać do dna; podlałam odrobiną wywaru i po odparowaniu, dołożyłam bardzo cieniutko pokrojone plasterki pieczarek, a po 5 minutach cieniutkie plasterki ziemniaków; po 10 minutach zalałam całość wywarem i gotowałam 10 minut; do miseczki wlałam śmietanę (jeśli nie jest wysokoprocentowa) i zahartowałam ją chochlą gorącej zupy; przelałam już "uodpornioną" do gara i podałam posypaną szczypiorkiem... zawsze z pieczarek gotowałam krem, ale ta zupa to kolejny strzał w dychę:)
może powinnam była zagrać dzisiaj w totka? a nie , tam się strzela w szóstkę;)
jak to zwykle bywa deser jest na deser;)
pudding ryżowy z jabłkami to wymuszona "musem" kombinacja, który przeleżał w lodówce tydzień i nie doczekał się Wiktora... lubi ryż z jabłkami, i to taki mocno docukrzony:)
przepis będzie krótki, bo na mus podałam przy okazji "burej, szarej i ponurej...aury", a ryż, najzwyklejszy na świecie, trzeba gotować w mleku tak długo, aż się rozgotuje; gotowałam na wolnym ogniu i stale dolewając mleka, zajęło mi to jakieś 30 minut; po tym czasie zawinęłam garnuszek w koc i gotowałam dalej zupę i dalej smażyłam boczek...
łyżka masła wymieszana z łyżeczką pasty waniliowej do wysmarowania 4 kokilek
150 g ryżu
100 g mleka skondensowanego
kilka listków mięty
litr mleka (około), najlepiej tłustego;)

nagrzałam piekarnik na 200 st; do kokilek włożyłam do 3/4 wysokości ryż, przykryłam do pełna musem i zapiekłam 15 minut; pudding podałam odwrócony do góry nogami, polałam skondensowanym mlekiem i posypałam listkami mięty....:)
wygląda na to, że trochę dzisiaj eksperymentowałam ze znanymi produktami; nie lubię marnować jedzenia i nie zmarnowałam:)
smacznego:)

"dla mnie był idealny" - stek z rostbefu - gotowałam komuś...

tytułowy cytat jest odpowiedzią na moje utyskiwania!
kawał mięcha, ukryty w efektownym opakowaniu, okazał się, na szczęście tylko w połowie, żylastą imitacją wołowiny:(
nie robię na blogu ani reklamy, antyreklamy, ani jej "krypto" - ale tym razem Lidl wystawił mnie na całego!
za 18 zeta, bez grosza of course, nie mogłam oczekiwać wołowiny hodowanej specjalnie na steki, ale żeby w jednym worku, aż tak różne krowy!
mój obiad był tani, ale nie cały do bani;)

wtorek, 8 stycznia 2013

potrawka z kurczaka - gotowałam z mamą:)

nie miałam pojęcia, że potrawka z kurczaka dla każdego, znaczy coś innego!
kiedy wpisałam w neta "pojęcie" wyskoczyło tyle grafiki, że dostałam oczopląsu!
żadna, jednak, nie przypominała gotowanego kurczaka z ryżem, marchewką, groszkiem i wybornym, jajecznym sosem...
to takie danie z odzysku, bo właściwie podstawą jest aromatyczny rosół drobiowy, który albo zjadamy na niedzielny obiad, albo na drugi dzień z pomidorami i wtedy zwie się pomidorowy krem:)
warzywa z rosołu rzadko przetwarzam, ale z mięsa często robię farsz na pierogi, pasztet albo właśnie potrawkę:)
dzisiaj była potrawka, bo nie ma Wiktora, który z potrawki lubi najbardziej... ryż;)
jadłam i nadal jadam ją na wszystkich wiejskich weselach, prawie zawsze u cioci na imieninach, obowiązkowo na każdej komunii, ale najlepiej zawsze smakuje... u mamy:)
nikt nie potrafi zrobić tak "żółtego" i idealnie zharmonizowanego sosu, bo to on jest bohaterem dania:)
oczywiście nie może się zwarzyć - zepsuć, a nie stracić na wadze;), bo wtedy ma grudkowatą konsystencję i smakuje, jak plaża nad ranem;)
podpatrywałam, podpytywałam, trochę przerobiłam (ale tylko ryż i warzywa) i wyszła moja potrawka z kurczaka z jajecznym sosem  - mamy:)
przepis na 2 porcje
0,5 l wywaru drobiowego
4 ugotowane pałki (bez skóry)
100 g ryżu arborio (albo innego, który się rozgotowuje)
3 żółtka
łyżka mąki pszennej
100 g masła
sok z połówki małej cytryny
pół pęczka natki pietruszki
pół szklanki mrożonego groszku
łyżka sosu teryaki
łyżeczka świeżego imbiru
50 ml śmietany kremówki
sól i cukier do smaku
rosół/wywar do potrawki jest bardzo ważny, jeśli jest aromatyczny i dobrze doprawiony to pół sukcesu w żołądku;)
zazwyczaj w soboty gotuję cały gar - 7 litrowy, bo prąd tańszy, bo muszę koło niego pochodzić, bo wykorzystuję go do gotowania w tygodniu:)
tym razem gotowałam z:
4 ćwiartek kurczaka
1 dużego selera (połówkę wykorzystałam w sobotę do dorsza)
2 dużych marchewek
zielonej części pora
2 dużych korzeni pietruszki
łodyg z pęczka natki pietruszki (listki wykorzystałam do krewetek:))
łodygi mrożonego lubczyku
2 suszonych papryczek chili - tylko wtedy, jeśli rosół ma służyć, jako baza do sosów lub kremów
soli
ziarenek czarnego pieprzu
mięso moczyło się w lodowatej wodzie przez godzinę; wypłukałam je raz jeszcze, zalałam zimną wodą i zagotowałam; zebrałam szum (kiedyś tego nie robiłam, ale mam wrażenie, że im dłużej "gotuję", tym więcej "szumów" zbieram;)) i zmniejszyłam temperaturę na 5; każdy wywar gotuję bez przykrywki, a odparowane płyny uzupełniam przegotowaną wodą z czekającego, w pogotowiu grzewczym, czajnika;); mięso gotowałam godzinę bez soli! po tym czasie dołożyłam wszystkie warzywa, czubatą łyżkę soli morskiej, pieprz, a po zagotowaniu zmniejszyłam znowu na 5 i gotowałam kolejne 2 godziny - nie mieszałam, nie dmuchałam, nie próbowałam, tylko od czasu do czasu dolewam wody! po tym czasie doprawiłam solą, bo było jej zdecydowanie za mało, ale to już kwestia smaku...
ok:) no to teraz przepis na potrawkę, w końcu po to tu przyszłam;)
ryż arborio zalałam zimną wodą, raz opłukałam i zagotowałam w sporej ilości osolonej wody; bulgotał przez 10 minut, a potem znowu hartował się w zimnej, czekając cierpliwie na sitku; 
marchewkę pokroiłam w bardzo równe plasterki i też ugotowałam w osolonej wodzie, ale tutaj dodałam jeszcze tyle samo cukru (co soli oczywiście) - marchewka gotowała się o połowę krócej, musi być chrupiąca, w końcu nie robimy "pi-re";); przed podaniem doprawiłam ją jeszcze cukrem, sosem teryaki i zieloną pietruszką;
groszek, jeszcze zamrożony, odmroziłam na rozgrzanej łyżeczce masła, posoliłam i pocukrzyłam, ale przed samym podaniem;
sos do potrawki
do jednej łyżki roztopionego masła (50 g), dodałam łyżkę mąki i od razu po rozprowadzeniu dodałam 100 ml wywaru, który czekał w drugim pogotowiu grzewczym;) ani masło, ani mąka, ani nic, nie może ani odrobinę zbrązowieć! wywar nie może też być za gorący, bo sos będzie się za szybko "ścinał" i zrobi się ta konsystencja z plaży;) spokojnie, bez nerwów, dolewamy stopniowo, aż dodamy kolejne 300 ml;  równie wolno i równie spokojnie gotujemy, stale mieszając, około 10 minut, aż powstanie taki drobiowy beszamel;)

w osobnej miseczce rozprowadziłam 3 żółtka z 50 ml śmietany kremówki, a chwilę przed podaniem dolałam 100 ml sosu (hartujemy jajka); masie jajecznej nic się nie stało, nadal byłą żółciutka i trzymała się "kupy" - o matko, uchroń mnie przed literówką - taki nomen omen nie dla "inteligentów";) dlatego wlałam ją do garnka i sos jest gotowy:)
przed samym podaniem doprawiłam go sokiem z cytryny i solą - jest naprawdę pyszny:) 
już prawie koniec, ale jeśli ktoś, tak jak ja, gotował w dniu wolnym od pracy, może w ramach przerwy popić lampeczkę...
wracamy do cierpliwego ryżu:) swoją drogą nie zawsze taki jest, choć zawsze kupuję ten sam - może raz zbierają go Chińczycy, a innym... też Chińczycy - no tak, ja nie odróżniam ich, a oni ryżu od plew;))))) a poważnie to nie rozumiem, dlaczego czasami w ogóle się nie klei, a czasami muszę go sklejać siłą... perswazji;)
no to wracając do, tym razem idealnego, ryżu; w garnku, na łyżce masła podsmażyłam łyżkę posiekanej natki i startego imbiru i podlałam wywarem (odrobiną, zbierając przywartą powłokę), dodałam ryż, całość wymieszałam i podgrzałam - ryż będzie pił tyle wywaru ile mu wleję - znam jeszcze kilka osób, które mają podobnie;),dlatego przygotowuję go na samym końcu;
na podgrzanym talerzu, do 3 krążków do wycinania ciastek, wyłożyłam, do różnej wysokości, ryż; potem na jednym kółku ryżowym ułożyłam marchewki, na drugim groszek, a na trzecim, podgrzane w wywarze, pałki kurczaka i dolałam tyle sosu, ile się zmieściło - bez niego nic nie smakuje, tak jak powinno...:)
okazało się, że potrawkę idealnie uzupełnił półsłodki Tokaji Harslevelu 2009, kupiony w samym Budapeszcie rok później:) 
bon etvagyat:)